sobota, 22 września 2012

Zapowiedź

z Ewangelii według Świętego Marka z rozdziału dziewiątego...

"Jezus i Jego uczniowie podróżowali przez Galileę, On jednak nie chciał, żeby kto wiedział o tym. Pouczał bowiem swoich uczniów i mówił im: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie. Oni jednak nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać. Tak przyszli do Kafarnaum. Gdy był w domu, zapytał ich: O czym to rozprawialiście w drodze? Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy. On usiadł, przywołał Dwunastu i rzekł do nich: Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich! Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał".




Ludzkie zmysły mają to do siebie, że potrzebują doświadczenia, aby uwierzyć. Potrzebują naocznie, namacalnie stwierdzić jakąś prawdę... poznanie zmysłowe ...

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Mąż wraca z pracy do domu. Gdy wychodzi z firmy dzwoni do niego zdenerwowana żona i wręcz krzyczy do słuchawki, że była na badaniach w szpitalu i okazało się, że ma raka i zostało jej 2 miesiące życia. Mąż ze stoickim spokojem odpowiada: - Naprawdę ? Chyba to nie do końca tak jest. Nie uwierzę dopóki nie zobaczę wyników badań...
Czy ten człowiek nie ufał żonie ? Nie kochał jej i syna ?  Z pewnością ich kochał, ufał i troszczył się o nich, był im oddany, bo ciężko pracował na życie. Dlaczego im nie uwierzył ? Dlaczego koniecznie chciał zmysłowo doświadczyć tego o czym mówiła przez telefon zdenerwowana żona?
A co z uczniami Jezusa ?  Pan mówi im o swojej przyszłej męce, o śmierci o wydaniu w ręce ludzi i wreszcie o zmartwychwstaniu. Mówi o tym, że dzieło odkupienia człowieka aby się mogło w pełni dokonać musi zawierać mękę, śmierć i zmartwychwstanie ... a oni nie rozumieją.
Nie rozumieją i w dodatku boją się pytać. Może nie dowierzają? Może są przekonani, że niemożliwe jest, że kiedyś jacyś ludzie zabiją ich mistrza ? Tak samo jak nie dowierzał mąż, któremu żona przez telefon powiedziała o swojej chorobie. Przecież oni kochają Jezusa. Boją się Go stracić. Mąż także kocha żonę, nie wierzy, że po 15 latach razem może ich rozdzielić śmierć. Boi się przyszłości. Uczniowie też boją się przyszłości. 

Jezus poprzez zapowiedź swojej męki uprzedza nas wszystkich, że nie da się uniknąć śmierci, czasami długotrwałej choroby. Przygotowuje nas na swoją i naszą śmierć doczesną. Trudne to słowa, wymagające ufności Bogu w obliczu utraty wszystkiego. Może nawet brzmią obco.
A kiedy przychodzi czas próby, czas choroby i cierpienia, kiedy ktoś już podjął swój krzyż, kiedy wyrzekł się siebie i jak dziecko, które Jezus podał za przykład zaufał Bogu, zapowiedź męki i Zmartwychwstania Jezusa nie brzmi już obco. Nie jest niepojęta, ale staje się pocieszeniem. Obietnicą. Nauką dającą nadzieję. 

Co jednak robią uczniowie, kiedy są w drodze ? ....

Sprzeczają się, kto jest największy z nich. 
I Jezus ich znowu zaskakuje... może nawet niektórych bardziej niż wcześniej. Stawia przed nimi dziecko i podaje im za wzór. Dlaczego akurat dziecko ? Ten kto potrafi dać dziecku miłość, wychować je, pokochać takie jakie jest - ten będzie wielki. Ten wielki jest już teraz. 
Znaczącym jest tutaj fakt, że "Jezus objął dziecko swymi ramionami" - co znaczy, że ukazał je jako potrzebujące miłości.  Współcześnie rodzina i wychowanie dzieci nie są popularne. Ludzie zajmują się karierą, stanowiskami, wszystkim innym tylko nie miłością. Sprzeczają się między sobą o to kto jest największy. Kto zasługuje na to i owo.  
W pierwszych wiekach chrześcijanie bardzo troszczyli się o wychowanie dzieci. Otaczali je miłością i wychowywali w duchu służby drugiemu człowiekowi, w duchu miłości. Prawdziwa miłość, do jakiej nawołuje Jezus, potrafi służyć i wtedy jest się naprawdę wielkim w oczach Boga. 

Ludzie współcześnie często sprzeczają się jak uczniowie, kto chce być największy i pierwszy. Wszelkie kłótnie i spory ustają kiedy stajemy pod krzyżem Jezusa - pod największym znakiem miłości. Miłości, która służy, miłości, która wychowuje, miłości, która wymaga. Kiedy stajemy pod krzyżem Jezusa, który on zapowiada. O którym mówi, że życie nie jest od niego wolne. A kiedy już przychodzi doświadczenie w życiu i potęgują się trudności, nasze zmysły przestają nie dowierzać w to co się dzieje. Uczniowie widząc Jezusa na krzyżu, już się nie spierali o pierwszeństwo i wielkość, bo nauczyła ich służby miłość z krzyża. Mąż, który nie wierzył w chorobę żony już nie jest niedowiarkiem, bo czuwa przy łóżku chorej żony w szpitalu. Ludzie, którzy do tej pory mieli w pogardzie rodzinę już nauczyli się kochać dzieci i widzieć przyszłość w życiu rodzinnym, bo w ogromie zajęć zaczęła im doskwierać samotność. 

To Miłość, której świadkami jesteśmy uczy nas kochać. Miłość przez duże M. Tą miłością jest Chrystus. Módlmy się o taką zdolność do miłości jaką miał nasz Pan. Módlmy się o odwagę przyjmowania krzyża w naszym życiu. Abyśmy słysząc zapowiedź Jezusa, w której mówi o męce, śmierci i zmartwychwstaniu umieli kochać jeszcze bardziej, bez lęku. 


piątek, 21 września 2012

Święci grzesznicy ...


 z Ewangelii  według świętego Mateusza....

 Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami? On, usłyszawszy to, rzekł: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.
(Mt 9,9-13)

Słyszymy co jakiś czas definicję Kościoła mówiącą, że jest On świętą społecznością grzeszników... co to może dla nas oznaczać ... ?

innymi słowy można powiedzieć, że Kościół to nie muzeum dla świętych, tylko szpital dla grzeszników... bo jest miejscem, gdzie Chrystus poprzez posługę kapłana odpuszcza grzechy. To grzesznicy potrzebują nawrócenia, nie sprawiedliwi. Bierzemy za wzór świętego Mateusza. Grzesznik czy święty? Potrzebujący lekarza czy zdrowy ?   Mateusz pokazuje nam pewną istotną rzecz. Pokazuje nam, że nawrócenie to jednocześnie odważna decyzja i proces, który wymaga czasu, wymaga spotkania Jezusa - twarzą w twarz. 
Celnik Mateusz spotkał Jezusa, twarzą w twarz i na jedno zawołanie Jezusa zostawił wszystko i poszedł za Nim. Spotkanie odmieniło jego życie. Nasze spotkanie z Jezusem również powinno rozpoczynać się od spotkania i decyzji o przyjęciu Go do swojego życia. Natomiast potem trwa dalszy proces życia wiary - nieustanne wybory zgodnie z wolą Boga.   Jezus przyszedł powołać grzeszników, nie sprawiedliwych. Przyszedł wezwać do siebie tych, którzy od tej pory rozpoczną długi proces i długą drogą do zbawienia. Nie wystarczy pójść za Jezusem, bo po tygodniu lub innym czasie można znowu zboczyć na drogę zła. Trzeba przy Jezusie nieustannie trwać, tak jak trwał Święty Mateusz. 

Mateusz porzucił wszystko i od razu poszedł za Panem. Spotkanie odmieniło jego życie. Prawdziwie spotykamy Jezusa, kiedy odmieniamy nasze życie i stajemy się Jego uczniami. 

Kiedy umiemy stać się ludźmi, którzy potrafią się przyznać do błędów i wyznać grzechy. Odmieniamy nasze życie, kiedy Pan Jezus staje się naszym lekarzem, kiedy przestajemy mieszkać w muzeum, a zaczynamy nasze życie leczyć w szpitalu miłości do Jezusa. 

A czasami trzeba będzie być wiernym aż do męczeństwa tak jak święty Mateusz - i to będzie sprawdzian naszej przemiany życia, naszego pójścia za Jezusem, które nie ma warunków... 




czwartek, 20 września 2012

Czy wszystko wolno ?

Słyszymy ostatnio w telewizji i w innych mediach, o "skandalu" jaki wywołały otrzęsiny w jednym z gimnazjów salezjańskich w Lubinie. Otóż dzieci/młodzież widoczne na zdjęciu zdejmują ustami z kolan księdza dyrektora piankę do golenia vel bitą śmietanę. 
i od tego się zaczęło ...

Włączyli się specjaliści od różnych dziedzin życia społecznego i na zmianę atakują i bronią księdza. 
Nie wiem niestety czy "zabawa" w zlizywanie czegokolwiek z czyichkolwiek kolan przez kogokolwiek może jeszcze nazywać się zabawą. 

...ale od początku...

Kiedy zaczynałem gimnazjum były u nas jakby cztery grupy "kotów" . Dwie grupy dziewczyn i dwie grupy chłopców.   Jedna z grup dziewczyn miała za zadanie między innymi przejść przez korytarz, na którego podłodze był rozlany ocet. Korytarz trzeba było pokonać w samych skarpetkach i w zupełnej ciemności. Gdzieniegdzie były porozrzucane ziemniaki, buraki, cebula- żeby było trudniej itp.
Druga grupa dziewczyn miała za zadanie wypić jakąś nieznanego pochodzenia ciesz, która w smaku przypominała mieszankę mąki z wodą i jajkiem i niesamowitą wręcz ilością soli.  Potem twarz i głowę obficie posypywano mąką i pieprzem. Potem stała trójka chłopaków, którzy przez kilka minut łaskotali delikwentkę i sprawa się kończyła. 
Potem analogiczny tor przeszkód przeżywali chłopcy.

Napisałem w poprzednim zdaniu, że chłopcy PRZEŻYWALI podobny sposób otrzęsin. Celowo użyłem tego słowa, ponieważ widząc co się dzieje współcześnie i o czym się czyta ostatnio w związku z owymi otrzęsinami wspomnianymi na początku ma się wrażenie, że niedługo będą takie metody "kocenia", że uczestnicy mogę nie przeżyć tych czynności. Nie chcę tu jednak dramatyzować, ale sposoby na otrzęsiny są coraz bardziej śmiałe, wulgarne, skandalizujące i nieprzyzwoite.    

Wracając do sprawy, o której pisałem na wstępie... Nie rozumiem tych, którzy w sprawie z Lubina nie widzą nic złego. A jeśli już widzą coś złego to usiłują zamieść sprawę pod dywan mówiąc, że to jeszcze nic takiego. Owszem, o ile można uznać, że "zabawa" ta nie miała nic wspólnego z pedofilią - bo takie mam przekonanie, to nie można uznać moim zdaniem zaistniałej sytuacji za normalną. 

Dla mnie otrzęsiny nigdy nie były i nie są normalne. Jest to poniżanie młodych ludzi, którzy powinni w nowej szkole czuć się bezpiecznie. A jeśli sami młodzi nie widzą w tych w tego typu czynnościach nic złego to tym gorzej, bo śmiało można to nazwać znieczulicą i chęcią upodlenia tudzież zawładnięcia młodymi, którzy dopiero do szkoły uczęszczać zaczęli.

W opisywanym przypadku jest to szkoła katolicka, w której tym bardziej nie powinny mieć miejsca tego typu zjawiska, a już używanie "białej piany" w ten sposób jest zupełnie delikatnie mówiąc nie na miejscu.

Szkoda, że coraz częściej zatraca się poczucie normalności zwłaszcza w takich miejscach i takich sprawach. 
Osobiście jestem bardzo zasmucony, że dzieją się takie rzeczy...

środa, 19 września 2012

Ewangeliarz

(Łk 7,31-35)
Po odejściu wysłanników Jana Chrzciciela Jezus powiedział do tłumów: Z kim więc mam porównać ludzi tego pokolenia? Do kogo są podobni? Podobni są do dzieci, które przebywają na rynku i głośno przymawiają jedne drugim: Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie płakali. Przyszedł bowiem Jan Chrzciciel: nie jadł chleba i nie pił wina; a wy mówicie: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije; a wy mówicie: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników. A jednak wszystkie dzieci mądrości przyznały jej słuszność.


Fragment Ewangelii przewidziany na dzisiaj w liturgii zachęca nas do pochylenia się nad zagadnieniem/problemem wygodnictwa. Ludzie widząc Jezusa i jego czyny pytali dlaczego życie Jezusa jest różne od Jana Chrzciciela. Dlaczego jest tak, że kiedy Jan jak Nazirejczyk nie pił wina ludzie patrzyli na to "krzywym okiem". Kiedy Jezus żyjąc na ziemie nie wzbrania się przed obcowaniem z ludźmi w ich codzienności, słyszy narzekania, że jest żarłokiem i pijakiem.   


Pojawia się tu problem klasycznego ludzkiego krytycyzmu. Jednym nie podoba się to innym coś innego.

Odwołam się do pewnej historii otóż:



Kiedyś, w bliżej nieokreślonym czasie, był sobie starzec, wiekowy już, istny matuzalem, i wnuk. Wędrowali do bliżej nieokreślonego celu. Możliwe, że jechali do rodziny. Możliwe, że nawet się wybierali do Mekki. Cóż, możemy tylko przypuszczać… W każdym bądź razie wędrowali. Wędrowali z osłem.
A wnuk siedział na tym ośle, trzymając strzemiona. I tak szli, szli, szli…
Aż zobaczyli inną powsinogę. Powsinoga powiedziała: „Cóż to za rzeczy, kto je widział? By chłopak miał siedzieć sobie wygodnie na ośle, a staruszek miał iść za nim?”.
Tak więc zamienili się miejscami, dając rację temu, co usłyszeli. Starzec jechał, a chłopiec szedł. I tak szli, szli, szli…
Aż zobaczyli grupę kobiet. Jedna z nich, zawinięta w muzułmańską chustę, krzyknęła do innych: „Cóż to za rzeczy, kto je widział? Spójrzcie jak się teraz dzieci, które z takim trudem rodzimy, traktuje! By dorosły miał siedzieć sobie wygodnie na ośle, a dziecko miało iść za nim?!”.
Tak więc postanowili obaj wsiąść na osła. Młody wsiadł, starzec wgramolił się. I tak jechali na tym ośle. A osioł szedł, szedł, szedł…
Aż zobaczyli pewnego nędzarza. Nieborak ten, oburzony, powiedział: „Cóż to za rzeczy, kto je widział? Spójrzcie, jak się teraz osły traktuje! Biedny osioł, obciążony dwojgiem ludźmi, i do tego pewnie już tak szedł, szedł, szedł…! Skandal!”.
Tak więc obaj zsiedli. Starzec wziął osła na barana, i tak szli, szli, szli…
Aż zobaczyli pewnego bogatego kupca z swą karawaną. Gdy ich zobaczył, wybuchnął śmiechem: „Cóż to za rzeczy, kto je widział? Cóż za błazny, obaj zmęczeni, a osła niosą. Osioł nosić winien, a nie noszonym!”. I rozległ się rechot po całej długości karawany. A karawana do krótkich nie należała.
Tak więc obaj zsiedli. Teraz szli obaj, a osioł ciągnął się – a właściwie był ciągnięty (w swej upartości) – kawałek za nimi. I tak szli, szli, szli…
Aż zobaczyli pewną starą kobietę, która oświadczyła: „Cóż to za rzeczy, kto je widział? Obajście zmęczeni, a przed osłem idziecie?”.
Na to starzec się zatrzymał, nie wytrzymał, i opowiedział jej całą historię – jak to spotkali wędrowca, jak to zobaczyli kobiety, jak to ujrzeli nieboraka, i jak to doświadczyli gromkiego śmiechu bogatej karawany.
Na to sędziwa kobieta rzekła mądrze „Musicie iść jak sami chcecie. Zawsze będzie ktoś, kto się będzie z Waszego* Sposobu śmiał, albo ktoś, komu to się nie będzie podobało. To przecież Wasza Podróż, więc też Wasz Sposób, jak przez nią idziecie.”

O czym jest ta historia ? O konieczności trwania przy słusznym sposobie myślenia. Droga, którą wybrał Jezus i do której nas wszystkich zaprasza nie jest drogą wygodną dla każdego, nie jest drogą dla tych, którzy nie chcą nią przejść. Jest drogą dla każdego kto pragnie nawrócenia, drogą dla każdego, kto chce zawrócić z drogi zła i skierować się na drogę dobra. Jest drogą, która wielu się nie podoba, bo wymaga. Wymaga porzucenia grzechu. 

Życie człowieka nie ma być wygodne, nie możemy się dopasowywać do tego co mówią inni ludzie, bo nikomu w ten sposób nie dogodzimy. Nawet gdybyśmy jak ten starzec z opowieści nieśli osła na swoich ramionach zawsze znajdzie się ktoś kto nam wytknie błąd.  

Drogę Jezusa wybierają dzieci mądrości jak słyszymy w Ewangelii.   Drogę Jezusa wybierają Ci, którzy chcą być znakiem sprzeciwu dla świata wierząc w Prawdę Chrystusa... 



"Cud krwi" św. Januarego

     W Neapolu od kilkunastu stuleci, każdego roku ma miejsce nadzwyczajny fenomen, tak zwany "cud krwi" św. Januarego. Męczennik ten został ścięty w 305 r. Jak mówi tradycja, jedna z pobożnych kobiet obecna podczas egzekucji, zebrała do flakonika pewną ilość krwi. Krew Świętego przechowywana jest w specjalnym relikwiarzu. Od tamtego czasu, każdego roku dokonuje się niewytłumaczalny fenomen.Skrzepnięta krew "ożywia się" przechodząc w stan płynny. Badania naukowe wykazały, że jest to prawdziwa ludzka krew, która ma właściwości i zachowuje się jak tętnicza krew żyjącego człowieka.

     Ten cudowny znak powtarza się 19 września w rocznicę męczeństwa Świętego, a także w pierwszą niedzielę maja oraz czasami 16 grudnia, z okazji wyjątkowych wydarzeń.

     "Cud" krwi św. Januarego rzuca wyzwanie współczesnej nauce i podstawowym prawom fizyki. Naukowcy stoją przed wielką zagadką, której nie są w stanie wyjaśnić. Zakrzepła, pochodząca z IV wieku ludzka krew, nagle przechodzi w stan ciekły. Na oczach wszystkich zmienia barwę, lepkość, ciężar, objętość. Dokonuje się to dziwne zjawisko w datach stałych lub zmiennych, niezależnie od temperatury, w chłodzie lub cieple, gdy temperatura w katedrze waha się od 5-6° do 30-32° C. Również nie zależy to od napięcia psychicznego tłumu, ponieważ krew często rozpuszcza się nie tylko na oczach tłumów, ale także wobec kilku osób, lub zastawano ją płynną w momencie otwierania kasy pancernej, w której jest przechowywana. Przechodzenie krwi ze stanu skrzepłego w stan płynny jest niezależne od ludzkich pragnień. Odnotowano przypadki, że krew pozostawała w stanie skrzepnienia także po dniach intensywnej modlitwy, maksymalnego napięcia psychicznego tłumu wiernych. Miało to miejsce w 1976 r., w ciągu wszystkich 8 dni wystawienia relikwii.
     Fizycy i hematolodzy są zgodni, że przetrwania krwi przez przeszło 1690 lat w stanie morfologicznie niezmienionym, oraz nagłych zmian w objętości i ciężarze, przechodzenia w stan płynny i powrotu do stanu pierwotnego, tego wszystkiego nie można wytłumaczyć na gruncie nauki. Współczesna nauka nie może dać żadnego przekonywującego wyjaśnienia dla tego tajemniczego zjawiska. Wszystkie próby laboratoryjnego odtworzenia tego fenomenu zakończyły się fiaskiem. Niekiedy krew rozpuszczając się, w imponujący sposób zmienia swoją objętość. Bywa, że pęcznieje i wypełnia cały pojemnik, innym razem zajmuje znacznie mniejszą przestrzeń. Dla naukowców szokujący jest fakt, że czasami zmienia się także ciężar krwi. Również kolor ulega zmianom od jaskrawej do ciemnej lub brudnożółtej czerwieni. Całkowicie wymyka się prawom fizyki także czas przechodzenia ze stanu stałego do płynnego. Czasami bywa, że następuje to w jednym momencie, innym razem trwa ten proces kilka minut lub cały dzień. Podobnie jest z krzepnięciem. Wszystkie te zjawiska są w oczywistym konflikcie z niezmiennymi prawami fizyki. Każdy dobrze o tym wie, że w cieple krew się nie rozpuszcza, lecz twardnieje.

     Analiza spektrograficzna udowodniła ponad wszelką wątpliwość, iż mamy do czynienia z prawdziwą, arteryjną, czystą ludzką krwią, bez żadnych obcych substancji chemicznych.
     Hipoteza dodania jeszcze w średniowieczu do krwi jakiejś substancji, całkowicie upadła dlatego, że badania archeologiczne dowiodły, że ampułki i ich zamknięcia pochodzą z IV wieku i nie ma możliwości innego ich otwarcia jak tylko przez rozbicie.
     Krew św. Januarego w niewytłumaczalny sposób nie podlega normalnie obowiązującym prawom przyrody, bo gdyby podlegała, to już dawno by się zepsuła i zamieniła się w proch.
     Włoski uczony prof. Gastone Lambertini, po wielu latach badań, doszedł do następującego wniosku: "Prawo zachowania energii, zasady, które rządzą żelowaniem i rozpuszczaniem koloidów, teorie starzenia się koloidów organicznych, eksperymenty biologiczne dotyczące krzepnięcia plazmy: wszystko to potwierdza, jak substancja, czczona od wielu wieków, rzuca wyzwanie każdemu prawu przyrody i każdemu tłumaczeniu, które nie odwołuje się do tego, co nadprzyrodzone. Krew św. Januarego to jest skrzep, który żyje i który oddycha: nie jest więc jakąś «alienującą» pobożnością, lecz znakiem życia wiecznego i zmartwychwstania".

     Papież Pius XII nazwał ten fenomen cudem. Jan XXIII przybył specjalnie do Neapolu, aby być obecnym przy cudzie i wyznał, że jest wielkim czcicielem św. Januarego. Arcybiskup Neapolu kard. Corrado Ursi twierdzi, że fenomen "ożywiania" - rozpuszczania się krwi jest bezpośrednio związany z faktem zmartwychwstania Chrystusa. Jest znakiem istnienia życia wiecznego oraz wezwaniem do wiary w zmartwychwstanie Chrystusa i zmartwychwstanie ciał wszystkich ludzi, którzy istnieli na ziemi.
    Św. January dlatego poniósł śmierć męczeńską, ponieważ Chrystus byt dla niego największą wartością. Historycy twierdzą, że męczeństwo miało miejsce w Pozzuoli w 305 roku. Św. January był biskupem Benewentu. Urodził się około 275 r. W czasie prześladowania chrześcijan za cesarza Dioklecjana (234-313) został aresztowany diakon Sossus. Biskup January zdecydowanie zaprotestował przeciwko niesprawiedliwemu uwięzieniu swego diakona. W odpowiedzi namiestnik Drakoncjusz aresztował i skazał biskupa Januarego na śmierć. Został ścięty 19 września 305 r. Podczas egzekucji ś w. Januarego jedna z chrześcijańskich kobiet nabrała do flakoników jego krew, którą do dnia dzisiejszego przechowuje się w katedrze w Neapolu. Relikwie krwi Świętego przechowywane są w katedrze, w kaplicy zbudowanej na początku XVII w. jako dziękczynienie za uratowanie Neapolu od dżumy w 1526 roku. Znajduje się tam kasa pancerna, a w niej misternie wykonany relikwiarz, wewnątrz którego są dwie ampułki pochodzące z IV wieku. Jedna z ampułek jest większa, wypełniona w około dwóch trzecich krwią. Natomiast w mniejszej ampułce krwi jest niewiele. Obie ampułki są zapieczętowane bardzo twardym, liczącym około 16 wieków, mastyksem. Tak więc nie można ich otworzyć inaczej jak tylko przez rozbicie.
     Wszystkie badania naukowe mogły być przeprowadzone tylko za pomocą metody spektralnej.
     Każdego roku 18 września, w wigilię męczeństwa św. Januarego, przed katedrą w Neapolu gromadzą się tłumy ludzi. Na początku czuwania modlitewnego zapalone zostają tak zwane pochodnie wiary. Następnego dnia, wczesnym rankiem, ks. kardynał idzie w procesji do kaplicy i bierze relikwie krwi Świętego, która najczęściej w tym momencie się rozpuszcza. Kardynał niesie relikwie w procesji wzdłuż nawy głównej pokazując ampułki z cudowną krwią. W tym czasie przeszło 10 tysięcy wiernych z radością klaszcze w dłonie. Krew jest w stanie płynnym jeszcze przez 8 następnych dni. Najczęściej na powierzchni pojawiają się pęcherzyki, a więc krew w tajemniczy sposób wchodzi w stan "wrzenia". Osiem dni "cudu krwi" św. Januarego są dniami modlitewnego czuwania. Ludzie żarliwie się modlą, przystępują do spowiedzi, a najważniejszym wydarzeniem jest spotkanie ze Zmartwychwstałym Jezusem w Komunii św. Cud krwi św. Januarego jest więc znakiem pobudzającym do żywej wiary w realną obecność Zmartwychwstałego Pana w Eucharystii. Taki jest ostateczny sens tego nadzwyczajnego znaku - pobudzić do żywej wiary. Kościół uznaje kult świętych relikwii i czuwa nad jego prawowiernością, ale nigdy się oficjalnie nie wypowiedział, i nigdy się nie wypowie, na temat cudu krwi św. Januarego.
     Dziękując Chrystusowi za ten bardzo czytelny znak dany dla umocnienia naszej wiary, pomódlmy się słowami starożytnego hymnu, który jest śpiewany podczas trwania "cudu św. Januarego"
     "Do Świętej Trójcy zanosimy wiele podziękowań za tego wielkiego Świętego, który został nam dany. Rycerzu Jezusa Chrystusa, rozszerz naszą świętą wiarę i daj światło temu, który nie wierzy!"    zaczerpnięte ze strony adonai.pl  

WZNOWIENIE

Zastanawiałem się długo na ten temat, czy pisać blog czy nie. Ze wielu stron doznawałem nalegania aby wznowić pisanie. Wielu ludzi twierdziło i twierdzi, że przemyślenia, które zawieram na blogu są im potrzebne. Być może więc faktycznie tak jest.

 Zamierzam więc od czasu do czasu napisać coś na blogu. Jak zwykle będą to linki do ciekawych artykułów, komentarze, przemyślenia, rozważania...

Ad maiorem Dei gloriam !